Gdyby Tomasz Lis wziął w obronę Cezarego Gmyza, albo w ogóle niezależność dziennikarzy od nowej komuny w Polsce, to w moim mieszkaniu niechybnie odpadłyby ze ścian tapety, a mewy, których za
oknem pełno, runęłyby dziobem w dół z wrażenia na ziemię. Trzy
publikacje w ten weekend zwracają uwagę, poza oczywiście opisem życia od
kuchni Pani Prezydentowej, jakim to dowcipem sypie na europejskich
salonach. Zerknąłem tylko na fragment, a i tak mało się nie udusiłem ze
śmiechu. Te trzy publikacje to
wywiad z Adamem Michnikiem w „Gazecie Wyborczej”*, wkładka „trotylowa”
Grzegorza Hajdarowicza w „Rzeczpospolitej”** – coś absolutnie
arcyrzadkiego nawet w skali europejskiej, oraz niezwykły, pełen troski o „jaja dziennikarzy”, komentarz Tomasza Lisa do sytuacji w „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”, opublikowany na zapleczu własnej kuchni***.
Lis, jak wiemy, jest
cwany, ale to żadne odkrycie. Jak się obłowi, to idzie od innego
kurnika, i tak przemieszcza się od WSI do wsi, co opisuje jako pasmo
swoich dziennikarskich bojów o niezależność. Co innego, zespół
publicystów pracujący u Hajdarowicza, ci po prostu są bezczelni, kiedy
bronią swojej niezależności. Z redaktorem naczelnym Adamem Michnikiem
jest inna sprawa. Zaskoczeniem
jest to, że w wywiadzie z nim nie ma już ani jednej ciekawej myśli,
nawet dla swoich wielbicieli. Wszystkie myśli i słowa wyglądają jak
ciuchy w sklepie z używaną odzieżą, do tego już przebrane, tak, że
zostały tylko bardzo duże rozmiary, albo palta w różnych kolorach
ciemnego brązu. Trochę zaskakuje tu Michnik, bo sporo się przecież
dzieje, a wychodzi na to, że jest wypalony. I to właśnie najbardziej
zwraca uwagę w tej Jego Gazetowej rozmowie. Nie ma tam żadnej myśli
przewodniej, nic oryginalnego, błyskotliwego. Zbyszek z „Newsweeka”
czeka, salon czeka, a tu tylko próżne dywagacje - „Ile
dać wolności przeciwnikowi”. No wiadomo, że nic, bo jak dasz palec, to
wiadomo. Było kiedyś urocze, symboliczne skwitowanie Magdalenki „Wasz
prezydent, nasz premier”, a teraz? Teraz Adam Michnik, tak jak jego
ideowi przyjaciele, potrafi tylko jedno: odwraca kota ogonem. Bo
wiadomo, że jak się już nie ma żadnych argumentów, własnej narracji, to
się strzela i mówi, że strzelają do nas.
Odwracanie kota ogonem
to taki ostatni mainstreamowy trend. Szkoda wyliczać przykłady, kto
czyta i słucha ten wie, o co chodzi. Tak postępuje też Michnik, tym
razem już na poziomie parówkowego „portaliku”. Czy wszystko
zmierza już do poziomu parówek? Co powiem mojej siedmioletniej Zuzi,
która, jak większość dzieci w jej wieku, przepada za parówkami? Że niby
parówkowy „portalik” to taki, który popiera jedzenie parówek?
Tymczasem redaktor naczelny GW zwiera się jeszcze sprawnie i mówi, że
„Kaczyński to jest KPP-owiec!”, no współczesny rzecz jasna, bo tak jak
przedwojenni komuniści wszystko neguje. To jest Michnik 2012, to jest
wszystko, na co go stać. - Ta – ta - ta - ta – nie skomentuję tej
bzdury, bo na to pewnie liczy autor tych słów, na to, że zaraz ktoś
odbije w drugą stronę Różą
Luksemburg i przodkami lewicy laickiej. Wystarczy, że mamy dziś Różę
Thum, co wskoczy w ogień nawet, więc nie trzeba robić aż takich
wykopalisk. Ot, i cały wielki wywiad ojca, albo matki Magdalenki – no,
nie wiem, jaką rolę mu przypisać, bo tam nie byłem, ale wiadomo, że
matka jest tylko jedna, więc chyba matka.
Co innego dodatek wydawcy „Rzepy”, redaktora (?) Grzegorza Hajdarowicza, to jest „perełka”. Jeszcze raz rozprawia się z „trotylem”
i zamieszcza dywagacje o etyce zawodu dziennikarza oraz rozważania o
kodeksie etycznym w mediach. To trochę tak, jakby Rupert Murdoch
prowadził w FOX News swój własny program, pod tytułem: „Jak być dobrym
dziennikarzem?”. Tu mógłbym, z wydawcą „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”
wejść w mocny ton polemiczny, bo etyką biznesu zajmowałem się zawodowo w
czasach, gdy hektolitry spirytusu dzielnie pokonywały polsko –
niemiecką granicę, jakbyśmy byli już w strefie Schengen i wszyscy pukali
się w czoło, jaka etyka biznesu, co to za bzdury. Kodeksy etyczne w
firmach to dziś coś powszechnie uznawanego, choć wcale nie
przestrzeganego. W środowisku dziennikarskim funkcjonują od dawna, więc
ta mentorska inicjatywa Hajdarowicza wydaje się chybiona. No, a poza
tym, cała ta wkładka wygląda raczej jak zapowiedź pozbycia się
dziennikarzy, którzy są autorami sukcesu obydwu tytułów kojarzonych z
szeroko pojętą prawicą. Nie wiem, są tu jeszcze co do tego zamiaru
jakieś wątpliwości, jakieś pytania? W „parówkowym” państwie już nic nie
dziwi.
Cały świat z
niepokojem patrzy na Bliski Wschód, a dwie największe telewizyjne stacje
informacyjne w Polsce cały dzień mówią o przylocie jednego samolotu do
Warszawy. Nie robili tego za friko, to zrozumiałe, ale dlaczego nie
poszło to w paśmie reklamowym? Wracamy więc do kasy i tym samym do
redaktora Tomasza Lisa. Ma on, cały swój haremik dziennikarskich
mrówek, które pracują dla niego, żeby miał czas zająć się kolegami po
piórze. Stawia tezę, że skoro dziennikarze otwarcie krytykują („plują w twarz”)
wydawcę Hajdarowicza, to nie powinni od niego brać kasy za swoją pracę.
I tu jest pewien problem, bo wydawca i właściciel ma tę kasę głównie
dzięki nim. To dzięki konkretnym publicystom, z imienia i nazwiska,
takiej, a nie innej linii pisma, „Uważam Rze” odniosło sukces rynkowy.
Oczywiście, Grzegorz Hajdarowicz może zwolnić wszystkich jak zechce, no
to niech to zrobi. Lis oczekuje, że publicyści wezmą kartony z biurek,
jak w co drugim amerykańskim filmie
i opuszczą redakcję. Albo, albo. Jak drą mordę na właściciela, to z
daleka od jego kasy, a jak chcą jego kasy, to morda w kubeł, taka jest
filozofia Lisa, używając poetyki jego tekstu w NaTemat. Tyle tylko, że
etyka zawodowa nakazuje tu myśleć także o swoich czytelnikach, tych,
którzy kupują obydwa tytuły dlatego, że są właśnie takie, jakie są, a
nie takie, jakie chciałby mieć (o ile w ogóle chce je mieć) Pan
Hajdarowicz.****
Dla Lisa to żaden
kłopot, bo on czytelników i widzów, od dawna traktuje tak jak medialne
mięso. To, czy inne – nie ma znaczenia, byle być na wierzchu. I to się
rzeczywiście Tomaszowi Lisowi od początku III RP udaje, przy zerowych
własnych poglądach na rzeczywistość. Język salonu, językiem Tomasza Lisa
– to jego niezmienna dewiza. I ten człowiek, który doświadczył
przyjęcia do pracy od tak zwanej prawej strony, poucza, żąda pokazania
jaj. Chce zobaczyć je u innych, bo najwyraźniej własnych już nie ma. Kto
wie, może sam ostrzy sobie zęby na jakiś mniej wazeliniarski tytulik podtrzymywany z reklam rządowej kroplówki. Używa przy tym, pozornie tylko, „uprzejmego” języka: „panie Lisicki, panie Wildstein, panie Zaremba”. Panie
Lis! Takiego języka to używali „dobrzy” ubecy na komendzie i
milicjanci, takiego języka (zwyczajowo) używa się w niemieckich
urzędach, Herr Lis. W Polsce, do kolegów z innych redakcji zwracamy się Panie Piotrze, Panie Pawle, Panie Bronku.
Ci dziennikarze mogą
trzasnąć drzwiami, ale przecież o to właśnie chodzi wydawcy, żeby sobie w
cholerę poszli, albo pisali tak, żeby Grasiowi włos z głowy nie spadł i
żeby w nocy mógł spokojnie marzyć o sobie jako królu Twittera. To, co
pisze Tomasz Lis, to jest oczywiście też odwracanie kota ogonem! Niech
Grzegorz Hajdarowicz „pokaże, że ma jaja, a nie wydmuszki” i
zachowa się jak niezależny od władzy wydawca. Lis zachowuje się podle,
nie pierwszy i nie ostatni raz, mówi o kasie, od której sam jest - jak
mało kto w tym środowisku - uzależniony, żeby tylko przypomnieć
prawdziwe powody zwolnienia go z tygodnika „Wprost”. Szczwany jest, wie,
że liczba kurników jest ograniczona, a na polowanie ma znowu ochotę.
Jeśli chodzi natomiast o trotyl na rękach Lisa, to chyba nikt już nie ma
wątpliwości, że redaktor okładki z tygodniczkiem ma go na pewno na swoich „czystych” dłoniach. On sobie tym trotylem już sam posypał je, żeby uspokoić opinię publiczną. W buźkę jeża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz