poniedziałek, 13 lutego 2023

Polska - dwa elektoraty

 Zacznę od takiego drobnego, pozornie nieistotnego przykładu. Niedaleko od Warszawy, w małym mieście, pracownik Orlenu, który zarabia tam całkiem dobre pieniądze (nawet jak na Warszawę), ma także w pobliskiej wsi kilka hektarów pszenicy. Jego szwagier „ściąga” mu tę pszenicę wielkim kombajnem w jeden dzień, a krótko potem do kieszeni pracownika koncernu trafia dodatkowo pokaźna gotówka. To przykład z życia wzięty. W bogacącej się Polsce, tej gminnej i powiatowej, nieco odległej od politycznego wrzasku, też tworzy się stabilna finansowo struktura społeczna, która nie ma nic wspólnego z dość prymitywnym wyobrażeniem o prowincji, jaki dominuje w politycznym światku Platformy czy na Wiertniczej. Mieszkańcy tej „małej” Polski są niemniej zaradni od wielkomiejskiej korporacyjnej klasy średniej. A przy tym, nie mają w sobie tej odpychającej postawy wyższości. Rzeczywiście, hołdują bardziej tradycyjnym wartościom, ale wcale nie są zaściankowi i zamknięci na otaczający ich wielki świat. Może rzadziej podróżują, może jeszcze ciężej pracują, ale prowadzą życie o standardzie zbliżonym do mieszkańców wielkich miast.


Ta gminna i powiatowa oraz wiejska Polska uważana jest za bastion Prawa i Sprawiedliwości. Sporo w tym prawdy, ale to nie oznacza, że tak jak osiem lat temu magnesem dla mieszkańców „małej” Polski będą teraz takie same obietnice wyborcze jak w 2015 czy w 2019 roku. Innymi słowy, jeśli PiS chce utrzymać na „swojej” prowincji wysokie poparcie w nadchodzących wyborach, to nie wystarczą już same transfery finansowe. Ważna jest infrastruktura drogowa i kolejowa, możliwość atrakcyjnego spędzenia wolnego czasu blisko miejsca zamieszkania, po prostu wszystko to, co łączy się z codziennymi warunkami życia. Osiem lat rządów Zjednoczonej Prawicy, przy korzystnej koniunkturze gospodarczej spowodowało, że polskie wsie i małe miasta przeszły w większości wielką metamorfozę i trochę w opozycji do wielkich miast wyrósł elektorat o podobnie wysokich aspiracjach, bez żadnych kompleksów wobec Warszawy czy Łodzi. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiadomo, czym dziś mieszkańcy Wilanowa mieliby zaimponować mieszkańcom Gąbina czy Sierpca, poza kupowaniem na pokaz jak najdroższych odmian pomidorów, które i tak nigdy nie będą tak smaczne jak te z lokalnego targu.


Co więcej, nie ma jakiegoś istotnego konfliktu pomiędzy Polską powiatową i wielkomiejską, jedni i drudzy mieszkańcy mają swoje własne zwyczaje i dominujące wartości. Tam ważna pozostaje rodzina, tu kluczowa jest indywidualna kariera. Mamy więc dziś dwa elektoraty, które trudno już dzielić na prawicę i lewicę. Można powiedzieć, że tradycyjna Polska nowocześnieje, a nowoczesna niestety parcieje w oparach absurdu, jaki dominuje w komercyjnych mediach i u ich politycznych patronów z PO. Serwowany jest nadal obraz europejskiej, wielkomiejskiej, oświeconej elity i pisowskiej, ciemnej prowincji. Idealna droga do wyborczej klęski. Co prawda Donald Tusk w swoich rajdach po Polsce bywał tu i tam, ale nadaremno byłoby szukać w jego wystąpieniach pozytywnego odniesienia do żyjących tam ludzi. Hejt na PiS, straszenie chlebem po 30 złotych i wyprowadzaniem prezesa NBP z gmachu to nie jest oferta dla „małej” Polski, chcącej po prostu żyć dostatnio i w zgodzie ze swoimi najczęściej tradycyjnymi wartościami, która chce się bogacić na zdrowych, równych zasadach. Mniemanie, że prowincja czeka tylko na to, jak PiS coś znowu rzuci na wybory jest przejawem politycznej głupoty.


Politolog Jarosław Flis w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”* nazwał ten nowy podział wśród wyborców „góra – dół”, akcentując, że ów „dół” czyli prowincja jest zdecydowanie bardziej wspólnotowy, a wielkomiejski to indywidualizm i życie bez tradycyjnych ograniczeń i odrzucenie starych wzorów. Można przyjąć, że jeszcze przez co najmniej jedną kadencję po tegorocznych wyborach te dwa elektoraty będą głosowały głównie na PiS lub PO (szerzej na liberalną opozycję). Bo ruch Hołowni, cokolwiek by nie wymyślił jeszcze jego lider, nie jest atrakcyjny ani dla jednego ani dla drugiego bloku. Nie ma tam nic oryginalnego, co przyciągnęłoby pokaźną grupę wyborców wielkich miast czy Polski powiatowej. To stabilne póki co 10% Szymona Hołowni i tak jest fenomenem socjologicznym.

Jak może więc wyglądać walka o rząd dusz za kilka lat? Jeśli Prawo i Sprawiedliwość wygra wybory w 2023 roku i prawidłowo odczyta zmieniające się na naszych oczach aspiracje mieszkańców prowincji, a także dokona niezbędnej, wewnętrznej sanacji po wyraźnym zużyciu się części swoich kadr, to nie jest wykluczone, że zapewni sobie i czwartą kadencję rządów w Polsce. Niemniej, już podczas tej wyborczej jesieni nie wystarczą same sprawdzone tradycyjne hasła wyborcze. Dwa elektoraty, wbrew pozorom nie stoją w ostrej opozycji do siebie, choć ten wielkomiejski nadal odnosi się do tego drugiego z poczuciem wyższości, a nade wszystko owej mitycznej dziś europejskości. Rzecz w tym, że ów szwagier z wielkim kombajnem ma kilkadziesiąt hektarów ziemi, dom, domy mają także jego dzieci, które ukończyły studia na warszawskich uczelniach. Jedne mieszkają w pobliżu ojca, pozostałe robią karierę w stolicy w wygodnych apartamentach. To nie jest jakiś wielki wyjątek.


Polska wiejska, Polska gminna i powiatowa do końca tej dekady będzie wymarzonym miejscu do pogodnego, choć może nie luksusowego życia. Nie tak wygodnego i z łatwym dostępem do wysokiej kultury, która zresztą z pojęciem „wysoka” ma coraz mniej wspólnego. Natomiast nad stołecznym luksusem coraz mocniej ciąży jego wysoka cena: kilkusettysięczne kredyty zaciągnięte na 30 lat, których spłaty końca nie widać, niebywały stres i chaos. Kończy się epoka bezrefleksyjnego zachłystywania się tym wielkomiejskim życiem, nieustającym pędem za kasą i korporacyjną orką. Wyrasta trochę inna, niemniej atrakcyjna Polska, o którą już niedługo trzeba będzie bardzo zabiegać, nie tylko w roku wyborczym. PiS w wielkich miastach wielkich szans nie ma, ale do odważnych świat należy. Sfrustrowanych ciężkim życiem w stolicy dziś nie brakuje, więc od dzieła.


Toksyczna opozycja. 'Żarty z Obajtka, że jest z Pcimia, to przepis na przegrane wybory' | Biznes na Next.Gazeta.pl 

środa, 8 lutego 2023

Widmo globalnej wojny

Świat jest zmęczony samym sobą, swoim byciem, trwaniem i rozwojem. Zmęczeni są lewacy, którzy chcieliby zawładnąć kulturowym obliczem Zachodu, bo wbrew temu, co sądzi prawica, opór społeczny jest duży, a w czasach niepewnych, wręcz wojennych, bliscy, rodzina, są bezpieczną przystanią dla milionów obywateli starego kontynentu. Zresztą sami lewacy toczą gorący spór o swoją lewackość, który zrozumiały jest już tylko dla garstki fanów lewicy. Liberałowie zaciekle bronią się przed uznaniem wojny na Ukrainie za agresję wobec całego świata zachodniego, bo łudzą się jeszcze cały czas, że są nadal na drodze budowy swojego mitycznego nowego społeczeństwa - zatomizowanego, zarządzanego poprzez media i ideologię, gdzie demokracja służy jedynie umocnieniu ich rządów. W rzeczywistości mamy do czynienia z bezsilnością europejskich elit, z jałowym powtarzaniem haseł, które tracą moc w obliczu realnego zagrożenia nowy światowym konfliktem zbrojnym.

 

Można powiedzieć, że nikt z możnych świata XXI wieku nie jest zadowolony ze swojej obecnej pozycji na globie. Niemcy nie godzą się na utratę pozycji hegemona w Europie na rzecz zrównoważonego układu sił, w którym Polska i Europa Środkowa z Ukrainą stają się dla nich przeciwwagą. Francja miota się sama ze sobą, marząc o odsunięcia Stanów Zjednoczonych na boczny tor i ułożenia porządku europejskiego z Niemcami i Rosją. Wszystkie te zapewnienia o solidarności z Ukrainą, te Cezary wysyłane na Ukrainę są jedynie zasłoną dymną, która niewiele kosztuje i ma charakter propagandowy. Nawet jeśli Waszyngton, Warszawa i Kijów odniosą sukces i w końcu na front trafi kilkaset Leopardów, w myśleniu Francuzów czy Niemców niewiele się zmieni. Oni cały czas sądzą, że im się ta Europa po prostu należy, a Wuj Sam powinien stąd się wynieść. Jeśli akceptują teraz działania Ameryki, to czysto instrumentalnie, bo taka jest potrzeba chwili i trzeba grać na kilku fortepianach.

 

Oczywiście w tej wielkiej rozgrywce dominującą rolę odgrywają Stany Zjednoczone i Chiny. Te dwa mocarstwa nie są zmęczone swoim trwaniem i byciem w świecie, choć świat jako taki bez wątpienia znajduje się w egzystencjalnym dołku. Co najwyżej są zaniepokojone realizacją swoich globalnych aspiracji. Starego porządku z Rosją jako wielkim graczem już nie ma, a nowy jeszcze się nie wyłonił. Kreml od lat był świadom, że epoka ich dominacji w polityce światowej dobiega końca, że rozwój nowych technologii, gospodarcza ekspansja Chin spycha ich do roli regionalnego mocarstwa, a jedynym straszakiem, który jeszcze robi wrażenie na miękkim Zachodzie jest broń jądrowa. I jak zawsze, w tych trudnych chwilach, pomocną dłoń wyciągnęły Niemcy wchodząc na całego w rosyjski gaz, ale po części także Amerykanie, którzy sądzili za czasów Obamy, że Moskwa może się do czegoś przydać w rozgrywce z Pekinem. Dziś to już nie jest aktualne. Stany Zjednoczone i Pekin stoją naprzeciw siebie i zastanawiają się jak walkę o globalne przywództwo mają rozegrać i jakich narządzi użyć do tego celu. Przez długi czas dla Chin był to (a pewnie i jest) Tajwan, którego odcięcie dziś od świata groziłoby gwałtownym tąpnięciem w światowej gospodarce, ale Joe Biden już zapowiedział, że USA w ciągu dwóch lat będą miały dostęp do najnowocześniejszych chipów z własnych nowo wybudowanych fabryk przez tajwański koncern, co może osłabić dotkliwość ewentualnego chińskiego ataku na wyspę. Tak czy inaczej, najwięksi gracze mają swoje wielkie interesy, chcą zdominować świat i to ich niesie ku przyszłości. Stara Europa nie ma ani żadnych mocy, by w tej grze wziąć udział, ani pomysłu na samą siebie.

 

Można i należy się nadal obawiać naporu zielonych wizji klimatycznych, kolejnej, rewolucyjnej odsłony LGBT+ , próby narzucenia całej Europie liberalnego wzorca kulturowego, likwidacji klasycznej demokracji dzięki dominującej roli totalitarnych, liberalnych mediów piętnujących każde prawicowe odchylenie, ale to wszystko schodzi dziś na dalszy plan, bo rozpoczęły się prawdziwe gry wojenne. O wszystko. O to jaki świat ma się wyłonić w drugiej połowie XXI wieku z chaosu, który zapoczątkował Covid- 19, a który dopiero się rozkręca w obliczu wojny na Ukrainie. Jeśli ktoś sądzi, że to się da tak po prostu zatrzymać, wrócić do błogiej atmosfery niczym z lat 60- tych ubiegłego stulecia, udobruchać wszystkich aspirujących do roli regionalnych hegemonów – choćby w Zatoce Perskiej – ten jest nie tyle niepoprawnym optymistą co marzycielem. Świat jest naprawdę zmęczony swoją obecną kondycją, chciałby nowych realnych idei sprzyjających tworzeniu jakiegoś balansu pomiędzy największymi mocarstwami świata, ale dopóki nie zamknie się starych rachunków i porachunków, dopóki nie zakończy się wojna na Ukrainie po myśli Stanów Zjednoczonych i Europy Środkowej, dopóty będziemy trwać w wielkiej niepewności o naszą bliższą i dalszą przyszłość. Widmo wojny globalnej jest dziś bardziej realne niż kiedykolwiek po 1945 roku, ponieważ najwięksi gracze chcą zająć wreszcie nowe pozycje. Rosja – choć nie dziś i nie teraz – może być największym przegranym tej wielkiej geopolitycznej zmiany. I oby była.