Za rok, być może właśnie u progu
następnej jesieni, na deskach jednej z warszawskich scen, ma zostać wystawiona
opera o transseksualistach, czy być może o transseksualizmie jako takim, a
natchnieniem dla autorów będzie życiorys Anny Grodzkiej, dziś posłanki, kiedyś
mężczyzny. To ważna wiadomość, że tak źle traktowani i oceniani przez nas
politycy z Wiejskiej znajdują jednak uznanie u wielkich i wybitnych artystów.
Od razu widać, gdzie jest kultura i zrozumienie dla tego niebywałego trudu
posłów i posłanek, od razu czuje się to wysokie C, poniżej którego nie schodzi
warszawska elita twórców. Będzie więc wielki spektakl o tym, jak upokarzana (y)
bohater (ka) przeistoczyła (ył) się w kobietę. Ale też nie czarujmy się. Zbyt
oryginalny ten pomysł, to on nie jest. Raczej jest to powielenie tego, co
postępowy i mądry Zachód już dawno wystawiał na deskach swoich teatrów, oper i
operetek. Zauważą pewnie naszą mozolną i wyłożoną ciemnogrodzkim brukiem
ciernistą drogę do postępu, ale to za mało, stać nas przecież na więcej. Gdyby
warszawscy twórcy byli trochę bardziej oryginalni, trochę mocniej nacisnęli na
swoje szare (co tam szare, raczej
tęczowe) komórki, doszliby do wniosku, że jest ktoś, o kim opera byłaby dla
całej Europy prawdziwą bombą, a tłumy waliłyby na to przedstawienie drzwiami i
oknami, dachami i piwnicami. Ten ktoś jest tak oczywisty, tak bardzo narzuca
się sam do roli wielkiego bohatera, że aż dziw bierze, że ani Wajda, ani Stuhr,
ani Wojewódzki, ani Pasikowski nie wpadli na ten trop, na tę tak jasną i wielką,
także w sensie dosłownym, postać. Mowa oczywiście o Romanie Giertychu.
Co tam zmiana płci, jakieś korekty cielesne, zmiany i
wymiany, to bułka z masłem, to nic, po prostu zwykły zabieg, trochę nowych
ciuchów, zapuszczone włosy i już jest się kimś innym, już jest się kobietą,
prawdziwą, spełnioną, co więcej, atrakcyjną i ponętną. Znamy takich przypadków
wiele, ale Roman jest jeden. A jego zmiana polityczna, duchowa, jest tak
postępowa i tak wielka, że niech się schowa Michnik Adam i cały postępowy Paryż,
bo wstyd, bo to niewielki pikuś w porównaniu z dokonaniami tego byłego
narodowca. W pierwszej scenie sztuki o Romanie Giertychu (tę rolę mógłby dostać
taki fajny gość od Jamesa Bonda) bohater, oświetlony pięknie, punktowo
powiedziałby do zgromadzonego gdzieś w oddali ludu, że Jarosław Kaczyński
tworzy rząd mafijny, straszny, obrzydliwy i totalitarny. Kiedy dotknie swymi
złocistymi zębami ostatniej sylaby, drugie punktowe światło pokaże nam w fotelu
Monikę Olejnik, która zada mu kluczowe pytanie tej sztuki: -Panie Romanie,
Panie Mecenasie jak to się stało, że Pan dziś jest taki mądry, a kiedyś gnił
Pan w zacofaniu i faszyzmie? Redaktor MO może zagrać spokojnie Renata
Dancewicz, będzie bowiem bardzo naturalnie podobna do tego, co mówi i co myśli Monika
Olejnik. A kiedy wypowie te słowa, scena zabłyśnie pomarańczą i zielenią,
roztoczy się po niej zapach brzóz, topoli i zbóż, a wśród nich zobaczymy małego
(rzecz względna w jego przypadku), dorastającego Romana w krótkich spodenkach i
lakierkach. Ujrzymy jego historię, od narodowej, faszystowskiej i
ciemnogrodzkiej prawicy do Przyjaciela „Gazety Wyborczej” i Oświeconego
Niebywale, jak nikt w Europie, premiera
Donalda Tuska. Mały Roman pewnie powie wśród łanów zbóż: – Nie wiem, co mi kołata w mojej młodej
głowie, ale mam przeczucie, że ten narodowy polski faszyzm nie jest mój, nie
jest mój Kochana Mamo, co mam zrobić?! – wykrzyczy swój ból i troski nękające
wspaniały umysł przyszłego wielkiego polskiego
polityka i mecenasa.
Podejdzie wtedy do niego młoda
dziennikarka Janina Paradowska (może ją zagrać gościnnie Ewa Kopacz), która
spojrzy na niego z lekkim obrzydzeniem i powie do widowni: - Ach jaki on jest
wsteczny, jaki on ponury, jaki wielki, a jaki mały jednocześnie i niepostępowy,
jaki faszystowski! Och Marksie, ratuj! – dorzuci na koniec. Tak potoczy się
zapewne ta akcja. Nielinearnie. Raz będzie to Roman w szkole, a za chwilę
dorosły Roman Giertych, dzielnie punktujący w studiu Jarosława Kaczyńskiego.
Albo Roman, który spotyka się potajemnie z Donaldem Tuskiem i mówi mu na ucho w
pełnym zaufaniu:
Jestem Twoim agentem w rządzie
Kaczora,
Wiedz to, jam jest taka postępowa
Wernyhora,
Lecz potem, pamiętaj,
Wepchnę się do Twojego Dwora
Tak może mówić premierowi nasz
bohater, tkając swój mistrzowski plan rozbicia rządu „Pisiorów”. A potem, znów,
gdzieś te jego radosne sceny z tragicznej przeszłości: Roman idzie po
warszawskim bruku i krzyczy jakieś brednie o niepodległości i narodzie. Jaki
naród? Czy w ogóle są w Europie jeszcze jakieś narody, poza Niemcami? Przecież
to przeszłość, przeżytek, wstecznictwo, źródło wojen. Postęp, wymieszane rasy,
brak płci w ogóle, to jest to co rozgrzewa dziś całą ludzkość. Po co komu płeć
do szczęścia? Być może autorzy pójdą tym tropem, pójdą jeszcze dalej, niż sam
bohater w swoim wspaniałym życiu i być może w ostatnim akcie sztuki, podczas
jej światowej prapremiery w Londynie, Roman Giertych odrzuci swoją płeć,
odrzuci jakieś podziały na homo i hetero, i gromko wrzaśnie do zelektryzowanej
widowni: Jestem Gigantem! Jestem Gigantem! To byłby wspaniały koniec tej sztuki
i jednocześnie wielki pochód samego mecenasa do fotela premiera wszechczasów
III RP. Jest więc jakaś szansa dla Polski, jest wielka szansa dla Romana.
Możemy być na ustach całego świata, ale naprawdę nie bójmy się tego,
zainwestujmy w Romana Giertycha, zróbmy to profesjonalnie i z jeszcze większym
rozmachem, niż robi to na co dzień TVN 24 i Justyna Pochanke. Dość tej
amatorszczyzny i kiepskich wywiadów z tak wielkim politykiem i tak
niespotykanym nigdzie indziej mężem stanu. „Roman Romanum” – taki tytuł rzucam
dziś pod rozwagę naszych wielkich twórców. Do dzieła!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz