Trwa świąteczna przerwa w debacie
o sprawach ważnych i kluczowych dla Polski, a te nabrały po aneksji Krymu
szczególnego znaczenia. Nic bowiem nie zapowiada na razie rozwiązania węzła
gordyjskiego na Ukrainie. Porozumienie genewskie w zasadzie zaakceptowało
zajęcie Krymu przez Rosjan, a dyplomatyczne zabiegi mają teraz na celu
zatrzymanie Moskwy u granic wschodniej Ukrainy. Polska, sama znajdująca się w
politycznym klinczu, jest wystawiona po raz pierwszy od 1989 roku na poważną
próbę obrony swojej suwerenności, a także strategicznego wyboru sojuszy
politycznych w Europie. Jeśli bowiem doszłoby do zerwania silnych więzi Kremla
i Berlina, a wojska rosyjskie ostatecznie doprowadzą siłowo lub „partyzancko”
do podziału Ukrainy, to nie będziemy już gdzieś pomiędzy geopolitycznymi
strefami wpływów, a wprost znajdziemy się na pierwszej linii frontu. I jeśli
nawet przyjadą nad Wisłę dwie brygady amerykańskie, a może jeszcze powstanie
stała baza wojsk NATO, to nie będziemy już tak bezpieczni, jak pięć czy
dziesięć lat temu, kiedy Europa wydawała się spokojna, a Kreml obliczalny.
Putin już zmienił porządek europejski, a sama Unia Europejska jest w fazie
chaosu i poszukiwań nowych rozwiązań. Łatwo było budować „twarde jądro” UE,
kiedy Rosja spała spokojnie. Nawet Gruzję można było sobie odpuścić, ale
Ukraina to już nie to samo. Podczas niedzielnego śniadania zasłyszałem taki
dowcip, pewnie już znany powszechnie, ale jakże celny: Z kim graniczy Rosja? Z
kim chce.
Rząd Tuska chce usilnie wykazać,
jak bardzo troszczy się o bezpieczeństwo Polski, Sikorskiemu pot spływa po
czole od aktywności politycznej, ale to wszystko trąca fałszem, jeśli spojrzy
się na relacje Warszawy i Moskwy od czasów słynnego spaceru po molo w Sopocie.
Oddanie śledztwa smoleńskiego, kłamstwa na temat tej tragedii, nieudolne
raporty, ślimacząca się praca prokuratury wojskowej, polityka ustępstw wobec
Moskwy, to wszystko razem nie pozwala na zaufanie do tego, co dziś o Rosji
mówią Sikorski, Tusk czy Komorowski. Do
tego trzeba dodać brak realnego wpływu Polski na decyzje NATO czy Brukseli.
Teoretycznie to my jesteśmy ważni i najbardziej narażeni na konsekwencje
dalszej ekspansji Rosji na zachód. Ale najważniejsze rozmowy toczą się bez
naszego udziału. Liczą Stany Zjednoczone, Rosja i Niemcy. Unia Europejska jest
tu jak kwiatek do kożucha, a co dopiero Polska. Berlin wyraźnie dystansuje się
od przesunięcia wojsk NATO na wschód paktu, co jednoznacznie świadczy o tym, że
są pisane lub niepisane umowy Zachodu z Rosją co do możliwości rozmieszczenia
dużych oddziałów NATO w Polsce.
Jesteśmy wewnętrznie i zewnętrznie w geopolitycznym
zawieszeniu, stoimy na korytarzu, podczas gdy w pokojach obok trwa tasowanie
kart. Od czasu do czasu kogoś się pośle z Polski na rozmowy, ale realnie nie
decydujemy o przyszłym kształcie Europy, a to właśnie dzieje się na naszych
oczach. Wewnętrznie mamy silnie podzielone społeczeństwo, które przede
wszystkim nie bardzo wie, co dalej z nami. Nie ma bowiem żadnych wizji, jest
trwanie z dnia na dzień, które zaszczepiła wielu Polakom Platforma Obywatelska.
Tu też mamy pat. Bo do wyborów parlamentarnych jeszcze daleko, a sytuacja wokół
Polski wymagałaby jakiejś trwałej konsolidacji w sprawach o strategicznym
znaczeniu dla naszego kraju. Tymczasem, niemała część Polaków uważa, że karnawał
konsumpcji i lekkiego życia, niemal beztroskiego jeszcze trwa. Karnawał już się
skończył, szczególnie dla Polski, ponieważ musimy być realnie przygotowani. militarnie
i mentalnie na dużo cięższe czasy. Kto sądzi, że za pół roku, rok, będzie na
Ukrainie spokój, a Rosja się cofnie, ten jest w błędzie.
Bogaty Zachód jest tak bogaty, że
żadnego karnawału nie musi przerywać, jest już nim nasycony. Kryzys? I owszem,
ale to nie są lata trzydzieste ubiegłego stulecia. Manipulują rynki finansowe,
nienasycone i tak gigantycznymi zyskami. Co biedniejsi, tak jak Grecy (nie bez
własnej winy) padają ich ofiarą. Zamiast dyktatu luf armatnich mamy dyktat
ekonomiczny. Polska też zresztą mu podlega, bo warto postawić sobie pytanie, na
ile Polska ma jeszcze własną, narodową gospodarkę, tak jak Francuzi czy Niemcy.
Zbudowaliśmy sobie coś, co można nazwać „tanim dobrobytem”, bez własnego
zaplecza ekonomicznego. Polska znajduje się w swoistym politycznym i
geopolitycznym bezruchu. Nie ma i nie widać na razie idei lub siły, którą by
Rzeczpospolitą pchnęła do przodu. Być może znowu będzie tak, że to zamęt w
Europie pchnie nas - albo ku budowie silnego i niepodległego państwa
decydującego o losach Europy – albo zepchnie nas na pozycje zwykłego
obserwatora, ekonomicznie uzależnionego całkowicie od Niemiec, bez własnej
polityki zagranicznej i bez narodowej gospodarki. Stan zawieszenia jest
najgorszy, ale niestety, niektórym jest bardzo na rękę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz