Sytuacja nie do pozazdroszczenia, gdy wchodzi się na mównicę
i trzeba porwać tłumy, wyzwolić energię, przykryć czapką Rafała Trzaskowskiego,
wyrwać Szymonowi Hołowni elektorat i odmłodzić się jeszcze samemu o jakieś
dwadzieścia lat. To musiał dziś zrobić Donald Tusk i co by nie mówić prawie
tego dokonał. Ale za jaką cenę? Język PO i tak na co dzień jest pełen
nienawiści do wszystkich, którzy głosują na PiS, nie wspominając już o
politykach partii rządzącej, bo to przecież standard od 2005 roku. Donald Tusk,
chcąc nie chcąc, musiał pójść o krok dalej, a nawet dwa, musiał udowodnić, że
jego bezwzględność, nienawiść i pogarda do PiS i jego wyborców weszła na dużo
wyższy poziom. Niczym Che Guevera, pokazał, że można być jeszcze bardziej
brutalnym dla przeciwnika, że trzeba go po prostu zlikwidować. Użył sformułowania, że trzeba ich załatwić. To
język z filmów akcji i nie chodzi tu o demokratyczne wybory, tylko o dintojrę.
Trzeba przyznać, że w tej roli Donald Tusk wypadł naprawdę bardzo wiarygodnie.
Albo taki jest, albo tylko dobrze odegrał rolę, którą mu wyznaczono.
Nie ma sensu powtarzać i tym samym nagłaśniać ekstremalnego
języka pogardy i nienawiści byłego premiera, który sam ma w tej materii
niebywały dorobek. Faktem natomiast jest, że w obliczu wystąpienia Donalda
Tuska bledną inwektywy Borysa Budki, a likwidacja TVP INFO Rafała
Trzaskowskiego to niegroźne pieszczoty w porównaniu z wojną jaką zapowiedział
tak zasłużony dla Niemiec polityk. Bo tu chyba jest pełna zgoda, że bardziej
dla Niemiec, niż dla Polski. Ale kluczowe jest pytanie, po co i dlaczego Donald
Tusk zrobił coś, przed czym wzbraniał się z tysiąc razy, bo przecież byłby
obciążeniem dla opozycji. Dziś już nie jest. Dziś zepchnął do narożnika Rafała
Trzaskowskiego, choć zapewne przydzielono
mu już tekę po ewentualnym zwycięstwie wyborczym. Z przymrużeniem oka należy
traktować póki co te wszystkie straszne podziały w PO, choć prezydentowi Warszawy
podcięto skrzydła.
Donald Tusk objął stanowisko p.o. szefa partii w starych
dekoracjach, które właśnie teraz chcieli zburzyć „młodzi” platformersi, w
perspektywie dostrzegając jeszcze potencjalny sojusz z ruchem Hołowni. Są tylko
dwie opcje dotyczące tego „powrotu”. Jedna wiąże się ze zmianami politycznymi w
Europie, a już szczególnie w Niemczech. Po jesiennych wyborach nie będzie już
Angeli Merkel, a w nowym rozdaniu politycznym istotną rolę będą odgrywali
zapewne Zieloni. Wyprzedzając te zdarzenia, Tusk już dziś lamentował na temat
polityki klimatycznej i to była jedyna jako tako merytoryczna część jego
wystąpienia. Być może przypadek, ale to nie było przypadkowe wystąpienie, w
żadnym razie. Poza tym, wizja Europy z pozycji Niemiec czy Francji wyklucza
Polskę rządzoną przez PiS. Może Donald Tusk musiał po prostu „wrócić”.
Ale jest jeszcze druga, bardziej banalna opcja, bez jakiejś
większej, przemyślanej strategii. To po
prostu doprowadzenie do chaosu politycznego w Polsce, tak dużego, by na gruzach
obecnego porządku politycznego wprowadzić prawdziwy zamordyzm po „europejsku”.
Z odwetem i z gigantycznym skokiem na kasę. Skokiem od wewnątrz i z zewnątrz.
Choćby wyprzedaniem polskich gigantów energetycznych, choćby błyskawiczną
likwidacją energetyki węglowej, by w to miejsce weszła „zielona energia” z
Niemiec. „Załatwienie” PiS nie jest celem samym w sobie, to tylko droga do
celu, jakim jest pacyfikacja Polski jako samodzielnego bytu gospodarczego i
politycznego. W żadnym innym przypadku nie wysłano by Donalda Tuska z misją
ratunkową do Polski, w żadnym innym przypadku Donald Tusk nie wróciłby tak po
prostu na fotel szefa PO. Może to jest prawdziwą przyczyną tego, że dostaje,
jak mówi, furii. Inna sprawa, że ta jego
furia staje się dziś bardziej groteskowa niż złowroga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz